Na przyczynę europejskiego kryzysu imigracyjnego należy przede wszystkim wskazać procesy destabilizujące na Bliskim Wschodzie i Afryce, oraz niekompetentną i otwartą politykę Niemiec, Austrii, Francji i państw Beneluksu - nie bez znaczenia pozostaje tutaj również wyparcie przez środowiska multikulturowe z przestrzeni publicznej konserwatywnych wartości cechujących ongiś nasz kontynent. Przez brak odpowiedzialnych i konsekwentnych działań władz Unii Europejskiej, kryzys imigracyjny zamienił się w prawdziwą inwazję na Europę. Zastanawiająca jest ignorancja i bierność szefa Rady Europejskiej - Donalda Tuska. Eksperci zastanawiają się, dlaczego tak długo zwlekał ze zwołaniem nadzwyczajnego szczytu UE. Dopiero pod dyktando Berlina, postawiony pod ścianą, a właściwie pod groźbą zerwania umowy Schengen, po tym jak kanclerz Niemiec Angela Merkel i Austrii Werner Faymann przyznali się do błędu w sprawie polityki migracyjnej i wprowadzili kontrole na swoich granicach, przewodniczący Rady Europejskiej, Donald Tusk zwołał na 23 września 2015 nadzwyczajny szczyt Unii w sprawie - no właśnie - uchodźców. Niezrozumiałym dla wielu pozostaje nazewnictwo szczytu, albowiem z problemem uchodźców mieliśmy do czynienia nie dalej jak do końca lipca kiedy faktycznie prześladowani uciekali do Europy w poszukiwaniu bezpieczeństwa. W sierpniu był to już kryzys imigracyjny, a od początku września nie można tego nazwać inaczej jak inwazją... Wracając jednak do meritum - zwołanie szczytu nie było jednak inicjatywą samego Donalda Tuska. Spotkania i szybkich decyzji domagają się teraz również przywódcy państw Zachodnich wraz z Angelą Merkel, a nie jak to miało miejsce do tej pory krajów Europy Środkowej - jak dotąd określanych w zachodnich mediach jako zacofane, rasistowskie i ksenofobiczne. Pretendujący do bycia centrum decyzyjnym całej Unii, tak bardzo nowoczesny, tolerancyjny, otwarty Berlin w połowie sierpnia puścił w świat jakże brzemienny w skutkach przekaz o gotowości pomocy wszystkim imigrantom - tak jak przewidywałem ta narracja poniosła totalną porażkę i zamiast ustabilizować sytuację kryzysową doprowadziła do jeszcze większej eskalacji i kolejnych problemów, a kryzys zaczął przybierać na sile. W krótkim czasie na Zachodzie niepokojąco szybko wskrzeszono najgorsze stereotypy o krajach zacofanych, o rasistowskich i ksenofobicznych wskazując Grupę Wyszehradzką... Po drugiej stronie natomiast wróciła obawa przed Berlinem jako aroganckim hegemonem brutalnie narzucającym wygodne dla siebie rozwiązania bez oglądania się na bezpieczeństwo państw Europy Środkowej i Wschodniej. Historia nauczyła nas doceniać wartość silnej tożsamości narodowej i kulturowej, natomiast dla Niemców i Austriaków pojęcie tożsamości kojarzy się wyłącznie z nacjonalizmem III Rzeszy. Po II wojnie światowej Niemcy i Austria w miejsce patriotyzmu przyjęły wartości konstytucyjne. Problem tkwi w szczegółach, a on polega na tym, że kraje Grupy Wyszehradzkiej nie mają brzemienia hitleryzmu i nacjonalizmu! Polska, Czechy, Słowacja i Węgry nie mają powodów, dla których miałyby odrzucać pojęcie wspólnoty narodowej, tradycji oraz kultury kształtowanej przez pokolenia. Tym bardziej nie mamy powodów, aby dla poklasku Zachodu przyjmować islamskich imigrantów - to nie my nosimy brzemię hitleryzmu i nacjonalizmu...
Celem uzupełnienia i wyjaśnienia: Do niedawna wielu komentatorów uważało, że obecna formuła Grupy Wyszehradzkiej się wyczerpała. Podczas gdy Polska biła na alarm w kwestii agresji rosyjskiej na Ukrainie, pozostałe państwa, nie czując się zagrożone, obojętnie spoglądały na konflikt. Jednocześnie Czechy i Słowacja unikały sporów z Niemcami. Wydawało się, że Praga i Bratysława szczęśliwie znalazły się na uboczu wielkich problemów. Pomysł energetycznego oparcia się na Rosji pozwalał Węgrom marzyć o małej stabilizacji. Wszystko się zmieniło, gdy te cztery kraje znalazły się pod niemiecką presją przyjęcia określonej liczby imigrantów spoza Europy. W Polsce i na Węgrzech istnieje silna konserwatywna opinia publiczna, która od ćwierćwiecza uważnie obserwowała z daleka zachodni eksperyment multikulturowy. W Czechach i Słowacji dominują nastroje narodowościowo-chrześcijańskie, co przekłada się na sprzeciw wobec przyjmowania muzułmańskich imigrantów. Grupa Wyszehradzka posiada jedną wspólną cechę - niechęć do masowej imigracji, a zwłaszcza do islamu. Cecha ta wykracza poza zwyczajowy podział na lewicę i prawicę. W Czechach i na Słowacji rządzą socjaliści, a w Polsce i na Węgrzech - prawica. W imieniu Słowacji to socjalista Robert Fico zadeklarował, że Słowacja może przyjąć tylko syryjskich chrześcijan. Robert Fico, mimo lewicowych poglądów rozumie, że asymilacja syryjskich chrześcijan jest naturalnie możliwa w przeciwieństwie do afrykańskich i arabskich muzułmanów. Inną przyczyną takiego oporu może być to, że cztery narody Grupy Wyszehradzkiej mają złe doświadczenia historyczne z islamem. Historia nauczyła nas doceniać wartość silnej tożsamości narodowej i kulturowej. Natomiast dla Niemiec i Austrii pojęcie tożsamości kojarzy się wyłącznie z nacjonalizmem III Rzeszy. Po II wojnie światowej Niemcy i Austria w miejsce patriotyzmu przyjęły wartości konstytucyjne. Diabeł tkwi w szczegółach, a on polega na tym, że kraje Grupy Wyszehradzkiej nie noszą brzemienia hitleryzmu i nacjonalizmu! Polska, Czechy, Słowacja i Węgry nie mają powodów, dla których miałyby odrzucać pojęcie wspólnoty narodowej, tradycji i kultury kształtowanej przez pokolenia. Post scriptum: Do dziś nie sposób wyjaśnić, co skłoniło Angelę Merkel do ogłoszenia polityki „szeroko otwartych drzwi". Na dodatek zapowiedziała, że uchodźcy z Syrii zostaną przyjęci do Niemiec bez procedur sprawdzających. Konsekwencje tego "gestu" uderzyły w równowagę wspólnoty. "Podejście dublińskie już nie działa" mówiła Angela Merkel nie zdając sobie jeszcze sprawy z konsekwencji swoich słów. Gdy Węgrzy w poczuciu niebezpieczeństwa stawiali płot na granicy z Serbią spadła na nich za to wroga kampania medialna, a nawet zaczęto też szukać i preparować dowody na prześladowanie imigrantów. Być może węgierskie służby rzeczywiście w iluś wypadkach traciły głowę, ale też opanowanie wściekłej hordy na dworcu Keleti czy w Röszke było wyzwaniem. I wtedy pojawiło się żądanie, by kraje Unii zgodziły się na kwoty imigrantów oraz pogróżki obcinania funduszy unijnych „opornym". Przewodniczący Parlamentu Europejskiego Martin Schulz ostrzegał, że akceptacja kwot może zostać wymuszona siłą. Kanclerz Austrii Werner Faymann porównał sposób, w jaki rząd Orbána traktuje uchodźców z postawą Węgier wobec Żydów w czasie Holokaustu. Orbána bronił tylko szef CSU Horst Seehofer, premier bawarskiego rządu landowego. No, ale on z dnia na dzień sam stanął wobec podobnego problemu. Gdy ponad tydzień później zarówno Austria, jak i Niemcy - przerażone skalą napływu uchodźców - same zamknęły granice, ani Węgrzy ani premier Orbán nie usłyszeli słowa przeprosin. Łatwość obrażania państw Grupy Wyszehradzkiej zdumiewa. Mnie najbardziej zabolał tekst Jana Tomasza Grossa w dzienniku „Die Welt", gdzie postawił haniebną tezę, że Polacy zabili w czasie II wojny światowej więcej Żydów niżeli Niemców. Stosowanie metody reductio ad Holocaust przez Niemców uświadomiło jak łatwo stać się ofiarą agresji - wystarczy ośmielić się mieć własne zdanie i wartości. Moim zdaniem premier Węgier Wiktor Orbán potwierdził swoje kwalifikacje polityczne i konsekwencję - chciałbym aby Polska miała premiera z takimi cechami i odwagą. Teraz Angela Merkel wzywa do zwołania specjalnego szczytu w sprawie uchodźców. Można być pewnym, że kanclerz Merkel będzie próbowała wykorzystać liczne narzędzia nacisku, aby zmusić kraje Grupy Wyszehradzkiej do przyjęcia "kwot uchodźców" - a w rzeczywistości muzułmańskich imigrantów. Jeśli imigranci zostaną nam narzuceni, będą się kojarzyć z dyktatem niemieckiego hegemona. Po latach prawienia frazesów o demokratycznym i partnerskim charakterze Unii, dziś hegemon bez zażenowania narzuca coś, czego inni nie chcą. Na dodatek całe to pouczanie odbywa się z pułapu moralnej wyższości Niemców. Nawet jeśli dyktat Berlina w sprawie kwot się powiedzie, cena będzie słona...